W przypadku Rebel Moon wydaje się, że świat doszedł do jednogłośnego wniosku: Zack Snyder jest, który powinien trzymać się z dala od najbliższej kamery filmowej i trzymać się zamknięty w maleńkiej, maleńkiej szafie na miotły, gdzie nie może już skrzywdzić świata filmowego swoimi nastoletnimi fantazjami. Podjąłem się teraz dość trudnego zadania zrecenzowania tego filmu.
Rebel Moon to napakowany po brzegi popkulturowy remiks wszelkiego rodzaju franczyz i gatunków. Hipogryfy i nazistowska bielizna są obficie wymieszane z kosmicznym westernem i cyberpunkiem w czymś, co powinno być mokrym snem nerda, ale nigdy nie udaje mu się odnaleźć własnej tożsamości w czymś, co najlepiej można opisać jako pozbawione smaku pornosy science fiction. Mieszanka gatunków najbardziej przypomina ultra Jupiter Ascending, który próbował połączyć space operę z Kopciuszkiem w desperackiej próbie znalezienia młodszej publiczności. Rebel Moon nie ma żadnej możliwej grupy docelowej poza samym Snyderem, który najprawdopodobniej masturbował się do wszystkich niepotrzebnych efektów slow motion w montażowni.
A co z fabułą? Pokojowo nastawieni rolnicy zostają najechani przez Imperium, które zabiera wszystkie ich plony tylko po to, by ich gnębić. Jednak jedna z tych farmerek, Kora - wychudzona była żołnierka Imperium - walczy i postanawia chronić swój nowo odkryty dom, zbierając armię ze wszystkich zakątków galaktyki. Jest to przewidywalne, brzydkie i wręcz, ale technicznie działa jako przesłanka. Po około 30 minutach zdajesz sobie jednak sprawę, że twórcy filmu zapomnieli o dramaturgii i emocjonalnej stawce, bo reszta filmu nie zawiera żadnych. W ogóle. Zero. Nada! W rzeczywistości reszta A Child of Fire składa się z serii misji pobocznych z gry science fiction, które są ledwo powiązane ze sobą ledwo namacalną nicią.
Postacie zachowują się bardziej jak bełkoczące maszyny, które przemieszczają się z punktu A do punktu B, aby zebrać siły rebeliantów i wypluć absurdalne kwestie, ale za postaciami nie stoi żaden emocjonalny napęd. Jest wiele retrospekcji, które atakują widza informacjami w tle, i jest wiele scen, w których nieudolne postacie mówią, co czują, zamiast to pokazać. Dialogi składają się głównie z ekspozycyjnych wysypisk, a emocjonalne dialogi są tak banalne, że widać ból w oczach aktorów, którzy wypluwają z siebie jedną infantylną kwestię za drugą. Jest bezkrwawy, bezzębny i pozbawiony wyobraźni w prawie każdym aspekcie, prosty i prosty. Wystarczy spojrzeć na Eda Skreina jako antagonistę filmu, nazistę z kaczą twarzą z górną wargą, który bije ludzi starą laską. Zjedzcie to, Vader i Hans Landa!
Jednak brak fabuły jest tym, co najbardziej boli film. Jest to bardziej pomost do następnego filmu niż film sam w sobie. Całość sprawia wrażenie serii fajnych komiksowych paneli z różnych komiksów bez szerszego kontekstu i jest wręcz paraliżująco nudna i drażniąca do oglądania. Więcej czasu poświęca się na budowanie tego uniwersum niż na samych postaciach, które tutaj wydają się być refleksją. Ostrość wizualna Snydera szybko traci swój blask w jego niechlujnej reżyserii i papkowatych efektach zielonego ekranu. Można się spodziewać, że Snyder będzie przedkładał styl nad treść, ale nawet styl nie jest tu szczególnie pociągający. Wpływy Firefly, Heavy Metalu i Warhammera po prostu nie działają, jeśli całość nadal wydaje się bardziej wystawna Wiedźmin: Blood Origin.
Czasami przycięcie filmu do rozmiaru może być zabawne, ale jest to bardziej tragiczne niż zabawne. "Rebel Moon" lepiej sprawdziłby się jako czterogodzinna wersja reżyserska, w której można by zobaczyć pasjonujący projekt Snydera w całości, tak jak trudno byłoby mi zaliczyć "Dziecko ognia" do filmów. Rebel Moon był reklamowany jako "Gwiezdne Wojny dla dorosłych", ale ostatecznie Gwiezdne Wojny okazują się być o wiele bardziej dorosłe niż to, co Snyder wygadywał. Wesołych Świąt, Zack Snyder, i dzięki za kawałek węgla.