Wraz z upływem kolejnych lat i premierami kolejnych gier z serii Wiedźmin szeroko rozumiana słowiańskość zaczęła coraz mocniej wypływać na głębokie wody, stając się niejako dumą dla części Polaków, którzy zauważyli w tym dobrą okazję do promowania polskiej kultury. Zresztą, najlepszym przykładem jest tutaj ogromny sukces folkowego zespołu Percival Schuttenbach, który z niszowej kapeli stał się bardzo popularną grupą z koncertami na największych scenach w Polsce.
Twórcy gier również postanowili podchwycić ten temat i choć Mira, debiutancki projekt polskiego studia Too Husky, z samym Wiedźminem nie ma za wiele wspólnego, to jednak czuć, że słowiański duch jest w tej produkcji wyjątkowo silny. Przygodówka point-and-click z lekkim zaciągnięciem do gier typu HOPA to idealny przykład na to, że dobre chęci nie zawsze idą w parze z ciekawym wykonaniem, mimo że tak naprawdę Mirze niczego brakuje.
Mamy zatem naprawdę genialnie narysowane plansze, na których jakby zalega warstewka kurzu, niczym w starej książce z baśniami i podaniami. Kolejne części Nawii, mitycznej krainy, do której trafia tytułowa bohaterka, zdają się skrywać niejedną tajemnicę, jednak nam przyjdzie poznać tylko jedną z nich. W ogóle sama gra jest niezwykle krótka i przejście jej zajmuje raptem dwie godziny, co samo w sobie nie stanowi oczywiście nic złego (nawet nie wiecie, jak uwielbiam krótkie tytuły), ale czuć tutaj, że twórcy nie zrealizowali wszystkich pomysłów.
Na dobrą sprawę, Mira mogłaby być jednym z wielu epizodów historii, w której wymieszano Kraków z czasów II wojny światowej z bajkową krainą wypełnioną rusałkami, szeptuchami i przesłodkim bzionkiem, czyli jednym z opiekuńczych duchów lasu, który pomaga bohaterce w poznawaniu tej oderwanej od rzeczywistości krainy. Szybko skojarzyło mi się to z Lucid Dreams, wydaną w 2018 roku przygodówką, w której również postanowiono na surrealistyczną atmosferę, przenikającą się z przygnębiającą rzeczywistością.
Podobnie jak w Lucid Dreams, tak i w Mirze czuć wyraźnie, że deweloperzy uczą się dopiero, choćby pod względem pisania czy ogólnego wykończenia gry. Nie chodzi już nawet o lepsze zarysowanie bohaterów lub ciekawsze prowadzenie historii, ale o sam fabularny koncept, którego zwieńczeniem jest magiczne i nieporadne zarazem "it was all a dream". O ile mogło się to podobać w takim Unheard (moją recenzję możecie przeczytać tutaj), gdzie gracz mógł się domyślić, że coś jest nie tak i historia może się zakończyć dość ciekawym zwrotem akcji, tak w Mirze rozwiązanie fabuły jest... Powiedzieć, że mało satysfakcjonujące, to jak nie powiedzieć nic.
To samo dotyczy również zagadek, które trudno na dobrą sprawę nazwać jakimiś łamigłówkami - to raczej zbiór prostych mini-gierek, mających urozmaicać plansze z dialogami. Myślę, że z czystym sumieniem mógłbym to ograć z jakimś dzieckiem i potraktować jako dłuższą bajkę na dobranoc, a podejrzewam, że nie o to chyba chodziło twórcom. Z drugiej jednak strony takie typowo "casualowe" pozycje też są potrzebne, choć Mirę widziałbym raczej na Switchu albo urządzeniach mobilnych niż komputerach osobistych.
Jedna rzecz szczególnie utkwiła mi w pamięci - w trakcie rozgrywki co chwila słychać jakieś szepty czy niepokojące odgłosy, które przywodzą na myśl przegenialne Hellblade, co niejako łączy Mirę z tematyką gry Ninja Theory, ale nic z tym za bardzo nie robi. Ot, taki bajer mający na celu urozmaicenie zabawy.
I dokładnie w takich kategoriach postrzegam całą grę Too Husky - ciekawostki, która jednym uchem wlatuje, a drugim wylatuje. Podejrzewam, że kolejne projekty polskiej ekipy zostaną zrealizowane w ciekawszy sposób.